Zmęczeni nocnym lotem, wielogodzinnym chodzeniem po stolicy Gruzji w poszukiwaniu sklepu turystycznego, w którym można kupić kartusze z gazem, a potem miejsca, w którym mieliśmy odebrać zamówione wcześniej mapy - stare radzieckie sztabówki z lat 70., wyczekiwaniem na odjazd marszrutki (to taki mały busik), która zgodnie z rozkładem jazdy odjeżdża wtedy, kiedy się zapełni i szaleńczą jazdą z miejscowym taksówkarzem, dotarliśmy do Alvani, miasteczka położonego ponad 100 km. na północny wschód od Tbilisi. Stąd następnego dnia zamierzamy ruszyć do Omalo, małej wioski w sercu Tuszetii, która dostępna jest tylko samochodem terenowym lub ewentualnie poczciwym Kamazem.
 |
Krajobrazy Tuszetii, fot: Adam Zegiel |
Jest ranek. Po potwornie dusznej i bezwietrznej nocy, wstajemy nie do końca wypoczęci. Jemy śniadanie, pakujemy plecaki i ruszamy szukać transportu. Mamy nadzieję zabrać się jedną z ciężarówek, których, według przewodnika, jeździ tędy sporo. Chyba mamy pecha, bo nie pojawia się ani jedna. Jako, że nie ma żadnej komunikacji publicznej łączącej Omalo z resztą Gruzji, zatrzymujemy przejeżdżające od czasu do czasu terenówki i pytamy o cenę. Po godzinie pojawia się kierowca, który za rozsądne pieniądze (50 GEL czyli jakieś 80-90 PLN od osoby, godzi się nas zabrać, ale... musimy jeszcze z nim pojeździć po Alvani i załatwić kilka spraw... z jednego miejsca zabieramy dodatkowego pasażera, z innego jakiś towar i tak nam mija blisko 1,5h. Ale wreszcie... ruszamy!
 |
Na drodze do Omalo |
Szybko przekonujemy się, dlaczego do Tuszetii nie da się dotrzeć żadnym "zwykłym" środkiem transportu. Żwirowa, pełna kolein droga prowadzi urwistymi zboczami okolicznych gór, przecina wodospady, zakręca o 180 stopni w miejscu, w którym nachylenie stoku przekracza 60 stopni. Pokonujemy kolejne zakosy, silnik ryczy, ciągnąc samochód pod górę. Patrzę przez okno - koła od przepaści dzieli może 50 cm... Potężny motor, napęd 4x4 i doświadczony kierowca są niezbędne żeby pokonać tę trasę. My jedziemy Toyotą Land Cruiser, której właściciel jechał tą drogą już wielokrotnie. Prowadzi pewną ręką, jest spokojny i opanowany - widać, że wie co robi. Mimo to emocje są nieprawdopodobne - świadomość, że najmniejszy błąd może skończyć się tragicznie robi swoje... I widok krzyży ku pamięci osób, którym dojechać się nie udało... Po czterech godzinach jazdy wreszcie wysiadamy. Jesteśmy w Tuszetii! Dziękujemy, rozliczamy się z kierowcą i ruszamy w drogę!
 |
Droga do Omalo, fot: Adam Zegiel |
 |
Droga do Omalo c.d., fot: Adam Zegiel |
Słońce praży niemiłosiernie, a brak wiatru i cienia, w którym można by odpocząć potęgują zmęczenie. Posiłkując się mało dokładną mapą ruszamy w stronę wioski Dartlo. Przez całą drogę towarzyszą nam (i będą towarzyszyły później) interesujące wieżyczki obserwacyjne. Budowano je w taki sposób, aby obserwator na jednej miał kontakt wzrokowy z obserwatorem na drugiej. Umożliwiało to szybkie ostrzeżenie zagrożonego terytorium przed zbliżającym się wrogiem. Fenomenem jest to, że budowle te wzniesiono bez użycia jakiejkolwiek zaprawy, a jedynym budulcem były płaskie jak deski i bardzo ostre łupki, które układano jeden na drugim.
 |
Wieżyczki obserwacyjne, fot: Adam Zegiel |
Tymczasem na przeciwległym brzegu strumienia wyłania się Dartlo - pięknie położona wioska, składająca się z kilkudziesięciu chatek. Nasze przybycie wzbudza sensację. Dzieciaki spoglądają na nas z zainteresowaniem. My jednak uzupełniamy tylko zapasy wody i, korzystając z tego, że do zachodu mamy jeszcze trochę czasu, ruszamy dalej. Chcemy pokonać jeszcze kilka kilometrów i zatrzymać się na nocleg w następnej osadzie - Chesho. Kolejne metry dają nam się we znaki. Jesteśmy wykończeni i nie marzymy o niczym innym niż odpoczynek. Zdjąć plecaki i usiąść ze świadomością, że dzisiaj już nigdzie nie idziemy - to jest to czego nam trzeba! Docieramy po około dwóch godzinach. Wioska jest za niedużym strumieniem, przez, który prowadzi kładka. Wydawałoby się, że to naturalna droga. Zanim zdążyliśmy się zorientować, że prowadzi wprost na prywatną posesję, uśmiechnięta starsza pani otworzyła nam furtkę i zaprosiła na teren... a potem do domu. Chwila zdziwienia, zawahania; jesteśmy niesamowicie miło zaskoczeni. Mówimy "gamardzioba" (po gruzińsku "dzień dobry") i wchodzimy. Na początku czujemy się nieco skrępowani, ale życzliwość, serdeczność i otwartość gospodarzy szybko to uczucie niweluje. Gospodyni przygotowała pyszną kolację, na którą składały się specjały lokalnej kuchni - chaczapuri, czyli pyszny placek chlebowo- serowy, khinkali, czyli pierogi, w kształcie saszetek, nadziewane mięsem. Na koniec mąż poczęstował nas czaczą - tradycyjną, domową, gruzińską wódką, pędzoną ze skórek po wytłoczonych winogronach, mającą nie mniej niż 50% mocy. Następnego dnia rano dziękujemy, wpisujemy się też do pamiętnika naszych gospodarzy i ruszamy w dalsza trasę.
 |
Malowniczo położona wioska Dartlo, fot: Adam Zegiel |
 |
Tuszetia, fot.: Adam Zegiel |
Góry Kaukaz w tym rejonie przypominają Tatry Zachodnie tylko, że wszytko jest kilkakrotnie większe. Rwące potoki, imponujące doliny, a w oddali ośnieżone, skaliste szczyty. Po kolejnych 10h wyczerpującego marszu rozbijamy biwak na dużej polanie, a towarzystwa dotrzymuje nam... stado galopujących koni. Wieczorem przed zaśnięciem i rano po przebudzeniu słyszymy tętent ich kopyt - niesamowite uczucie! Zwijamy obóz i ruszamy w dalszą trasę. Od tego dnia, wielokrotnie spotykamy gruzińskich pograniczników - w końcu po drugiej stronie grani jest już Czeczenia. Teoretycznie na marsz tą trasą potrzebne jest zezwolenie, w praktyce bez problemu można je zdobyć w wiosce położonej na trasie, Girewi, gdzie znajduje się ich główna baza. Żołnierze robią na nas niesamowicie pozytywne wrażenie. Są otwarci, życzliwi, pomocni i ani trochę wyniośli. Legitymują nas, ale nie są podejrzliwi i nie patrzą na nas jak na potencjalnych czeczeńskich terrorystów.
 |
Jedna z wielu imponujących dolin, fot.: Adam Zegiel |
Zanim docieramy do "komandira", który wypisze nam odpowiedni "propusk" (pozwolenie) zostajemy zaproszeni na herbatę przez sympatyczną starszą panią. Jako, że jesteśmy w tej chwili atrakcją turystyczną zaczynają się schodzić zaciekawieni żołnierze. Chcemy ich zagadnąć więc pytamy łamanym rosyjskim, czy dużo jest turystów z "Polszy". "A wy iz Polszy?" - pada w odpowiedzi. Potwierdzamy. Mundurowy się uśmiecha i głośno oznajmia "NASI!". Tego, jak miło mi się wtedy zrobiło nawet nie sposób opisać. Można sobie tylko próbować wyobrazić. Dziękujemy za gościnę i w towarzystwie pograniczników udajemy się do dowódcy. Potężnie zbudowany człowiek jest bardzo poważny. Nie żartuje, nie uśmiecha się, prosi o paszporty i bez wahania wypisuje nam potrzebne pozwolenie. Później będziemy o nie wielokrotnie pytani. Po około 30 minutach ruszamy w dalszą drogę. Chcemy dzisiaj dość pod przełęcz Atsunta (3430m.n.p.m.), której pokonanie będzie najtrudniejszym i kulminacyjnym momentem naszej wyprawy. Późnym popołudniem zbliżamy się do celu. Zanim jednak rozbijemy obozowisko musimy sforsować rwący, lodowaty potok, którego dno pełne jest ostrych jak brzytwa kamieni. O tym miejscu czytaliśmy na forach jeszcze przed wyjazdem, ostrzegali nas również ludzie spotkani po drodze. Miejsce, w którym należy się przeprawić oznaczone jest wydrapanym na kamieniu napisem... EXIT.
 |
Jedno z najtrudniejszych miejsc na trasie - trasa prowadzi przez ten rwący strumień |
Wygląda tak, jakby ktoś złośliwie wybrał najtrudniejszy odcinek rzeki, ale... nic bardziej mylnego! Ruszamy na rekonesans kilkadziesiąt metrów w górę strumienia i tyle samo w dół. Wnioski są miażdżące - ta spieniona kipiel wskazywana przez strzałkę, to chyba jedyne miejsce w ogóle możliwe do sforsowania. Zanim zdamy się na pastwę rwącego strumienia, robimy sobie chwilę przerwy. Po kilkunastu minutach ruszam jako pierwszy. Zdejmuję buty i zdecydowanym ruchem przerzucam je na druga stronę. Przede mną kilka metrów mętnej, spienionej, lodowatej wody. Wchodzę. Jej temperatura jest tak niska, że momentalnie zaczynają mnie boleć nogi. Stawiam ostrożnie kolejne kroki. Czuję pod nogami ostre kamienie. Wiem, że nie mogę sobie pozwolić na żaden niekontrolowany ruch. Nurt jest tak silny, że żeby mu się przeciwstawić pochylam się w jego stronę. Kolejne kilka kroków... Już minąłem połowę... Nagle czuję, że zaczynam tracić równowagę. Pierwsza myśl - aparat!. Odpinam od paska cały futerał i przerzucam na brzeg. Jeszcze chwila chwiania się i...stoję. Robię jeszcze dwa kroki i.... udało się! Jestem na drugim brzegu! Teraz kolega. Stracił równowagę, silny nurt zmusił go do zrobienia kilku niekontrolowanych ruchów. Na szczęście skończyło się na pokaleczonych stopach. Robi się późno. Pora szukać miejsca na biwak. Rozbijamy się na pochyłej polanie, a żeby dotrzeć do strumienia musimy zejść z kilkumetrowej, bardzo stromej skarpy. Mimo, że nie jest to nieodpowiednie miejsce na namiot, to okazuje się być jedynym możliwym... Kładziemy się spać, żeby następnego dnia ruszyć prosto w stronę przełęczy!
 |
Coraz bliżej Atsunty, fot.: Adam Zegiel |

Stare radzieckie mapy są na tyle mało precyzyjne, że nie mamy pewności, która przełęcz jest tą, której szukamy. Ale zaraz... wieczorem widzieliśmy psa pasterskiego! To znaczy, że w pobliżu musi być też pasterz! Kto nam lepiej wskaże właściwą drogę, niż człowiek, który w tych górach spędził większość swojego życia? Ścieżka powoli wspina się trawiastym zboczem. Podchodzimy do namiotu i witamy się z wylegującym się przed nim człowiekiem. Mężczyzna nie jest zbyt rozmowny, ale pokazuje nam drogę i idzie z nami. Zdążył już wyprowadzić owce w górę, na pastwisko. Pilnuje ich pies, który, jeśli nie jest pilnowany przez swojego właściciela może być bardzo groźny. Po godzinie mijamy stado, przechodzimy obok podejrzliwie patrzącego na nas psa, żegnamy się z pasterzem i ruszamy mozolnie pod górę. Mozolnie, bo całe góry zbudowane są z luźno leżących łupków. Robimy jeden krok do przodu i jednocześnie osuwamy się ćwierć kroku do tyłu. To wyjątkowo irytujące, a w dodatku sprawia, że tracimy dużo sił.
 |
W drodze na Atsuntę, fot.: Adam Zegiel |
 |
Na przełęczy Atsunta, fot.: Adam Zegiel |
Przed samą przełęczą trafiamy na przeszkodę - musimy jeszcze pokonać jęzor mokrego rozpuszczającego się śniegu! Jeden nieuważny krok i wylądujemy kilkaset metrów niżej prawdopodobnie w kałuży własnej krwi (biorąc pod uwagę jak ostre są kamienie). Idę pierwszy. Asekuracyjnie używam noża - wbijam go głęboko w śnieg żeby w razie czego mieć się czego łapać. W końcu docieramy na przełęcz. Tutaj kończy się Tuszetia, a zaczyna Chewsuretia.
 |
Ośnieżone, skaliste szczyty, fot.: Adam Zegiel |
Krótka przerwa, czas na zdjęcia i, jako, że wieje niemiłosiernie, rozpoczynamy schodzenie. Nie wygląda to dobrze. Nachylenie z drugiej strony jest dużo większe i zalega znacznie więcej śniegu. Krok po kroku, z sercem na ramieniu, pokonujemy kolejne groźne miejsca. W pewnym momencie moim jedynym punktem zaczepienia jest 10 cm. buta wbite w pionową ścianę śniegu. Serce wali mi jak szalone, ale szczęśliwie przeprawiam się przez ostatni zalegający śnieg. Teraz będzie już "z górki". Dosłownie i w przenośni. Po mniej więcej godzinie, docieramy na rozległą trawiastą polanę i... spotykamy byka z "rodziną"! Czujemy niepokój. Na wszelki wypadek przewijam karimatę z czerwonej na żółtą stronę i dużym skosem, zbaczając ze ścieżki omijam zwierzęta. Kolega decyduje się iść dróżką, dość blisko byka. Ten obserwuje go i zaczyna w charakterystyczny sposób przebierać kopytem... Na szczęście na tym się kończy i zwierz nie decyduje się na atak. Kolejne kilometry to marsz rozległą trawiastą granią, przypominającą bieszczadzkie połoniny. Widoki są cudne - łagodne, porośnięte kwiatami stoki, niewielkie strumienie, idealne do uzupełniania zapasów wody i niewielka, wijąca się przed nami aż po horyzont, ścieżka Co jakiś czas zerkamy za siebie i spoglądamy na chowającą się w cieniu, stromą przełęcz, którą niedawno pokonaliśmy. Robi piorunujące wrażenie!
 |
Po drugiej stronie przełęczy, fot.: Adam Zegiel |
 |
Przełęcz już za nami..., fot.: Adam Zegiel |
W pewnym momencie w dole, za wzniesieniem wyłania się... kilka pomarańczowych namiotów! Szok! Po kilku dniach obcowania tylko z mieszkańcami przydrożnych wiosek, pogranicznikami i pasterzami spotykamy turystów! Ruszamy się przywitać. Jak się okazuje, to spora grupa Duńczyków, która zamierza pokonać naszą trasę w przeciwnym kierunku. Niesamowicie miło spotkać w końcu kogoś kto dobrze mówi po angielsku i móc swobodnie porozmawiać. Ich przewodnik był w Gruzji już kilkanaście razy. Konsultujemy z nim nasze dalsze plany, a w między czasie zostajemy poczęstowani kawą... po kilku dniach picia niemal wyłącznie wody ze strumieni smakuje rewelacyjnie! Po mniej więcej godzinie dziękujemy za miłe przyjęcie i ruszamy dalej. Tego dnia chcemy jeszcze dojść do szutrowej drogi prowadzącej do Shatili - wioski, w której zamierzamy zakończyć naszą wędrówkę. Schodzimy stromym zboczem, słyszymy łoskot płynącego w dole potoku. Już niedaleko, jeszcze tylko trochę, ale... zaczyna robić się ciemno... Docieramy do pokonywanej czasem przez terenówki trasy i... okazuje się, że nie ma możliwości rozbicia namiotu! Kontynuujemy marsz przy świetle latarek, a ja w pewnym momencie zauważam daleko przed nami światełko. To musi oznaczać obecność ludzi! Decydujemy się dotrzeć do tego miejsca. Zajmuje nam to jeszcze dobrą godzinę. Światło pochodzi z malutkiej chatki, której gospodarze, jako jedyni, jeszcze nie spali. Witamy się i pytamy o możliwość rozstawienia namiotu. Porozumiewamy się na migi, bo ludzie ci nie znają nawet słowa po rosyjsku. Wskazują nam miejsce na obozowisko. Kolega bierze się za rozbijanie obozowiska, a ja idę za, może 10-cio letnim, synkiem gospodyni. Pokazuje mi skąd brać wodę pitną. Uśmiecham się, dziękuję, napełniam butelki i wracam do namiotu. Dookoła jest całkowicie ciemno, a my siadamy przed wejściem i przy świetle małej kuchenki gazowej jemy kolację - chleb i słony ser, które przynieśli nam życzliwi gospodarze. Dawno nic mi tak nie smakowało!
 |
Shatili, fot.: Adam Zegiel |
Ostatni dzień to kilka godzin marszu, mało ciekawą, szutrową drogą. Docieramy do Shatili. Stąd zamierzamy autostopem zjechać z gór do Mtschety - dawnej stolicy Gruzji. Mamy wyjątkowe szczęście, bo czekamy tylko godzinę. A z opowieści wiemy, że równie dobrze mogło to być 1,5 dnia, bo droga ta, do uczęszczanych nie należy. Jesteśmy szczęśliwi. Za nami blisko 50 kilometrów marszu! Podróż terenowym Mitsubishi trwa prawie 4h, a droga jest nie mniej emocjonująca niż ta do Omalo. Miłym zaskoczeniem jest, że wszyscy pasażerowie, lepiej lub gorzej mówią po angielsku. I w tak miłej atmosferze docieramy do wspomnianej Mtschety, gdzie zaczyna się kolejny etap naszej podróży po Gruzji...