poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Kolej Krugobajkalska - śladami dawnego transsibu

Po 11 godzinach wodolot "Kometa" wpłynął do Portu Bajkał. Lekko poobijany, pognieciony kadłub, nieprawdopodobny huk na pokładzie i chmura czarnego dymu unosząca się nad powierzchnią wody jeszcze kilkaset metrów za statkiem, to jego cechy charakterystyczne. Zużycie paliwa oszacowałbym na "nieskończenie dużo" l/100km., a spełniane przez niego normy emisji spalin na jakieś Euro -5... gdyby coś takiego istniało. Ale kto by się tym przejmował... Opuszczamy pokład nieprawdopodobnie zmęczeni przez ilość decybeli we wnętrzu. Jedno ucho lekko zatkane, drugie ledwo słyszy, lekki ból głowy - czujemy się jak po ostrym koncercie rock'owym. No może na koncercie byłoby trochę ciszej...

Wodolot "Kometa", fot.: Adam Zegiel


Krótki obchód lokalnych sklepów, zjadamy na szybko po małej pizzy (na zimno oczywiście), uzupełniamy zapasy i ruszamy w drogę - przed nami blisko 85 km. marszu trasą Kolei Krugobajkalskiej! Krugobajkałka, bo tak się ją potocznie nazywa, to dawny odcinek kolei transsyberyjskiej. Zbudowano ją na początku XX w., kiedy z przyczyn technicznych nie było możliwie poprowadzenie linii kolejowej przez płaskowyż Olchiniśki, przez który przejeżdżają współczesne pociągi jadące z Moskwy w stronę Dalekiego Wschodu. Warunki terenowe były niezwykle trudne. Na całej trasie konieczne było zbudowanie aż 40 tuneli! Najdłuższy z nich, Połowinnyj, ma aż 778 m. długości. Szacuje się, że na każdy kilometr wybudowanej linii kolejowej zużywano aż wagon materiałów wybuchowych! Tunele to nie wszystko, bo oprócz nich należało wznieść 16 mostów, liczne, bardzo wysokie mury oporowe żeby zabezpieczyć trasę przez osuwającymi się skałami i ziemią, a także rozwiązać problem osuwającej się skarpy, która na tym odcinku tworzy brzeg Bajkału - w niektórych miejscach między szynami, a jeziorem jest zaledwie kilka metrów odstępu. Imponuje fakt, że pomimo stuletniej historii, ten cud architektoniczny w dalszym ciągu nadaje się do eksploatacji... strach pomyśleć co by było gdyby Krugobajakłkę budowali budowniczy naszych polskich autostrad... Swoje strategiczne znaczenie straciła ona dopiero w 1956 r. kiedy zbudowano olbrzymią zaporę na rzece Angara. Inwestycja ta spowodowała podniesienie się poziomu całego jeziora o blisko metr (o poziomie rzeki nie wspominając) i zalanie linii kolejowej łączącej Port Bajkał z Irkuckiem. Jednocześnie ruch skierowano na nowo otwartą trasę przez płaskowyż Olchiniśki, a Kolej Krugobajkalska jest dzisiaj atrakcją turystyczną, która poruszają się tylko pociągi wypełnione po brzegi urlopowiczami.

Kolej Krugobajkalska, for.: Adam Zegiel





Krugobajkałka, fot.: Adam Zegiel

Trasa zapowiada się bardzo ciekawie więc najwyższa pora sprawdzić, jaka jest w rzeczywistości. Ruszamy wzdłuż jedynego w tej wiosce toru prowadzącego na południe. To musi być to, ale... dla pewności zagadujemy spotkanych po drodze Rosjan. "Eto krugobajkalskaja żeljeznaja daroga, ili niet?" "Da, kanieszna" - pada w odpowiedzi. Uspokojeni pokonujemy kolejny kilometr szukając miejsca na obozowisko... i kolejny... i kolejny... i jeszcze kolejny. Po prawie 10 km. udaje nam się znaleźć kawałek w miarę równej trawy, kilka metrów od torów. Nie jest to wymarzone miejsce na biwak, ale do rana wytrzymamy. Zjadamy kolację przy świetle czołówek, zasuwamy wejścia do namiotów, gramolimy się do śpiworów i... dalej nie pamiętam, bo zasnąłem:) Następnego dnia pogodę mamy w kratkę - raz pada, potem świeci słońce. Jest to lekko irytujące, bo niezależnie od tego, jak się ubierzemy i tak jest źle. Pokonujemy kolejne kilometry idąc po torach, od czasu do czasu ustępując miejsca turlającym się leniwie, bo z prędkością może 30km/h, pociągom. Czasami tylko obok szyn pojawia się wydeptana przez miejscowych ścieżka  a jeszcze rzadziej jest na tyle wygodna żeby nią iść. Staramy się stawiać kroki precyzyjnie na kolejnych belkach podkładu kolejowego - później będziemy żartowali, że jak nie ma torów to nigdzie nie idziemy. Latarki stają się naszymi najlepszymi przyjaciółmi - tuneli jest tak dużo, że ich chowanie nie ma najmniejszego sensu. Czasami są rozmieszczone tak gęsto, że jeszcze jesteśmy wewnątrz jednego, a już widzimy drugi, a zaraz za nim trzeci - sprawia to niesamowite wrażenie! Tego dnia pokonujemy około 25 km. - orientację ułatwiają tabliczki umieszczone na słupach, co kilometr. Po południu rozbijamy namioty na pięknej polance, położonej na uboczu na samym brzegu wysokiej skarpy. Szeroki kamienisty brzeg okazuje się być idealnym miejsce na ognisko więc korzystając z okazji koleżanka suszy przemoczony śpiwór...

Tunele Kolei Krugobajkalskiej, fot.: Adam Zegiel






Tunele, tunele, tunele..., fot.: Adam Zegiel

Rankiem następnego dnia, jakoś nikt z nas nie ma zapału do dalszego marszu. Zbieramy leniwie nasze graty, powoli się pakujemy i zaczynamy pokonywać kolejne kilometry. Poobcierane od butów kostki, bolące ramiona i ogólny brak energii daje się we znaki... Docieramy do najdłuższego tunelu na trasie - ma aż 778 m. długości. Wyciągamy latarki, zakładamy czołówki i ruszamy. Ciemno, wilgotno, słyszymy spadające krople wody. Świecę po ścianach - wyraźnie widać tworzące się powoli... stalaktyty. Zerkam do tyłu - otwór wejściowy szybko się oddala. Zerkam do przodu - otwór wyjściowy wcale się nie przybliża... pokonanie całego tunel zajęło nam ponad 10 minut. Ale było warto! Po jego drugiej stronie znajduje się cudowna zatoka! Piękna panorama, wpadająca do Bajkału mała rzeczka i wprost idealne miejsce na rozbicie namiotów. Mimo, że przeszliśmy tego dnia tylko kilka kilometrów, decyzja zapada natychmiast - zostajemy! Dzień mija nam leniwie - odpoczywamy, robimy pranie, idziemy z wizytą do pobliskiej turbazy... wszystko całkowicie na luzie... W pewnym momencie na horyzoncie pojawia się płynący w nasza stronę statek. Jaskrawy, żółty kolor idealnie pasuje do jego nazwy - "Słonecznyj".  Dno Bajkału tworzą kamienie - od najmniejszych aż do głazów. Wydawałoby się, że kapitan zwolni i zatrzyma się w pewnej odległości od brzegu. Ale gdzie tam! Z pełną prędkością zarył w kamieniste dno. Zamieniamy kilka słów z będącymi na pokładzie Azjatami, ale mnie najbardziej ciekawi, jak on zamierza odpłynąć. Odpowiedź przyszła bardzo szybko i była bardzo prosta - po prostu, jak gdyby nigdy nic, wrzucił wsteczny i już go nie było. To się nazywa rosyjska myśl techniczna!

Najdłuższy na trasie, tunel Połowinnyj
"Słonecznyj" i nasze namioty nad Bajkałem, fot.: Adam Zegiel
Zachód słońca nad Bajkałem, fot.: Adam Zegiel





Zachód słońca nad Bajkałem, fot.: Adam Zegiel

Czwartego dnia naszego trekkingu wstajemy dość wcześnie. Zamierzamy dzisiaj dość do końca trasy, czyli miejscowości Kułtuk, a następnie dostać się do Sludianki i tam zatrzymać się na kilka dni. Mamy już zdecydowanie dość marszu po torach więc perspektywa zbliżającego się końca dodaje nam sił. Po drodze nawiązuje się bardzo ciekawa rozmowa, o tym co kto kupi w najbliższym sklepie, który ma się znajdować 20 km. przed nami. Kiedy już tam docieramy, zwykłe Lay'sy i Twix smakują jak pokarm bogów, a piwo wydaje się być ambrozją! Po blisko godzinnej przerwie i kilku wizytach w tym niewielkim sklepiku, zakładamy plecaki i pokonujemy ostatnie kilka kilometrów. Wreszcie jest! Kułtuk! 85 km. za nami, a przed nami kolejny etap naszej wyprawy na Syberię...

wtorek, 23 kwietnia 2013

Gruzja - pieszo wzdłuż granicy z Czeczenią

Zmęczeni nocnym lotem, wielogodzinnym chodzeniem po stolicy Gruzji w poszukiwaniu sklepu turystycznego, w którym można kupić kartusze z gazem, a potem miejsca, w którym mieliśmy odebrać zamówione wcześniej mapy - stare radzieckie sztabówki z lat 70., wyczekiwaniem na odjazd marszrutki (to taki mały busik), która zgodnie z rozkładem jazdy odjeżdża wtedy, kiedy się zapełni i szaleńczą jazdą z miejscowym taksówkarzem, dotarliśmy do Alvani, miasteczka położonego ponad 100 km. na północny wschód od Tbilisi. Stąd następnego dnia zamierzamy ruszyć do Omalo, małej wioski w sercu Tuszetii, która dostępna jest tylko samochodem terenowym lub ewentualnie poczciwym Kamazem.

Krajobrazy Tuszetii, fot: Adam Zegiel


Jest ranek. Po potwornie dusznej i bezwietrznej nocy, wstajemy nie do końca wypoczęci. Jemy śniadanie, pakujemy plecaki i ruszamy szukać transportu. Mamy nadzieję zabrać się jedną z ciężarówek, których, według przewodnika, jeździ tędy sporo. Chyba mamy pecha, bo nie pojawia się ani jedna. Jako,  że nie ma żadnej komunikacji publicznej łączącej Omalo z resztą Gruzji, zatrzymujemy przejeżdżające od czasu do czasu terenówki i pytamy o cenę. Po godzinie pojawia się kierowca, który za rozsądne pieniądze (50 GEL czyli jakieś 80-90 PLN od osoby, godzi się nas zabrać, ale... musimy jeszcze z nim pojeździć po Alvani i załatwić kilka spraw... z jednego miejsca zabieramy dodatkowego pasażera, z innego jakiś towar i tak nam mija blisko 1,5h. Ale wreszcie... ruszamy!

Na drodze do Omalo
Szybko przekonujemy się, dlaczego do Tuszetii nie da się dotrzeć żadnym "zwykłym" środkiem transportu. Żwirowa, pełna kolein droga prowadzi urwistymi zboczami okolicznych gór, przecina wodospady, zakręca o 180 stopni w miejscu, w którym nachylenie stoku przekracza 60 stopni. Pokonujemy kolejne zakosy, silnik ryczy, ciągnąc samochód pod górę. Patrzę przez okno - koła od przepaści dzieli może 50 cm... Potężny motor, napęd 4x4 i doświadczony kierowca są niezbędne żeby pokonać tę trasę. My jedziemy Toyotą Land Cruiser, której właściciel jechał tą drogą już wielokrotnie. Prowadzi pewną ręką, jest spokojny i opanowany - widać, że wie co robi. Mimo to emocje są nieprawdopodobne - świadomość, że najmniejszy błąd może skończyć się tragicznie robi swoje... I widok krzyży ku pamięci osób, którym dojechać się nie udało... Po czterech godzinach jazdy wreszcie wysiadamy. Jesteśmy w Tuszetii! Dziękujemy, rozliczamy się z kierowcą i ruszamy w drogę!

Droga do Omalo, fot: Adam Zegiel
















Droga do Omalo c.d., fot: Adam Zegiel
Słońce praży niemiłosiernie, a brak wiatru i cienia, w którym można by odpocząć potęgują zmęczenie. Posiłkując się mało dokładną mapą ruszamy w stronę wioski Dartlo. Przez całą drogę towarzyszą nam (i będą towarzyszyły później) interesujące wieżyczki obserwacyjne. Budowano je w taki sposób, aby obserwator na jednej miał kontakt wzrokowy z obserwatorem na drugiej. Umożliwiało to szybkie ostrzeżenie zagrożonego terytorium przed zbliżającym się wrogiem. Fenomenem jest to, że budowle te wzniesiono bez użycia jakiejkolwiek zaprawy, a jedynym budulcem były płaskie jak deski i bardzo ostre łupki, które układano jeden na drugim.

Wieżyczki obserwacyjne, fot: Adam Zegiel


Tymczasem na przeciwległym brzegu strumienia wyłania się Dartlo - pięknie położona wioska, składająca się z kilkudziesięciu chatek. Nasze przybycie wzbudza sensację. Dzieciaki spoglądają na nas z zainteresowaniem. My jednak uzupełniamy tylko zapasy wody i, korzystając z tego, że do zachodu mamy jeszcze trochę czasu, ruszamy dalej. Chcemy pokonać jeszcze kilka kilometrów i zatrzymać się na nocleg w następnej osadzie - Chesho. Kolejne metry dają nam się we znaki. Jesteśmy wykończeni i nie marzymy o niczym innym niż odpoczynek. Zdjąć plecaki i usiąść ze świadomością, że dzisiaj już nigdzie nie idziemy - to jest to czego nam trzeba! Docieramy po około dwóch godzinach. Wioska jest za niedużym strumieniem, przez, który prowadzi kładka. Wydawałoby się, że to naturalna droga. Zanim zdążyliśmy się zorientować, że prowadzi wprost na prywatną posesję, uśmiechnięta starsza pani otworzyła nam furtkę i zaprosiła na teren... a potem do domu. Chwila zdziwienia, zawahania; jesteśmy niesamowicie miło zaskoczeni. Mówimy "gamardzioba" (po gruzińsku "dzień dobry") i wchodzimy. Na początku czujemy się nieco skrępowani, ale życzliwość, serdeczność i otwartość gospodarzy szybko to uczucie niweluje. Gospodyni przygotowała pyszną kolację, na którą składały się specjały lokalnej kuchni - chaczapuri, czyli pyszny placek chlebowo- serowy, khinkali, czyli pierogi, w kształcie saszetek, nadziewane mięsem. Na koniec mąż poczęstował nas czaczą - tradycyjną, domową, gruzińską wódką, pędzoną ze skórek po wytłoczonych winogronach, mającą nie mniej niż 50% mocy. Następnego dnia rano dziękujemy, wpisujemy się też do pamiętnika naszych gospodarzy i ruszamy w dalsza trasę.

Malowniczo położona wioska Dartlo, fot: Adam Zegiel




Tuszetia, fot.: Adam Zegiel

Góry Kaukaz w tym rejonie przypominają Tatry Zachodnie tylko, że wszytko jest kilkakrotnie większe. Rwące potoki, imponujące doliny, a w oddali ośnieżone, skaliste szczyty. Po kolejnych 10h wyczerpującego marszu rozbijamy biwak na dużej polanie, a towarzystwa dotrzymuje nam... stado galopujących koni. Wieczorem przed zaśnięciem i rano po przebudzeniu słyszymy tętent ich kopyt - niesamowite uczucie! Zwijamy obóz i ruszamy w dalszą trasę. Od tego dnia, wielokrotnie spotykamy gruzińskich pograniczników - w końcu po drugiej stronie grani jest już Czeczenia. Teoretycznie na marsz tą trasą potrzebne jest zezwolenie, w praktyce bez problemu można je zdobyć w wiosce położonej na trasie, Girewi, gdzie znajduje się ich główna baza. Żołnierze robią na nas niesamowicie pozytywne wrażenie. Są otwarci, życzliwi, pomocni i ani trochę wyniośli. Legitymują nas, ale nie są podejrzliwi i nie patrzą na nas jak na potencjalnych czeczeńskich terrorystów.

Jedna z wielu imponujących dolin, fot.: Adam Zegiel


Zanim docieramy do "komandira", który wypisze nam odpowiedni "propusk" (pozwolenie) zostajemy zaproszeni na herbatę przez sympatyczną starszą panią. Jako, że jesteśmy w tej chwili atrakcją turystyczną zaczynają się schodzić zaciekawieni żołnierze. Chcemy ich zagadnąć więc pytamy łamanym rosyjskim, czy dużo jest turystów z "Polszy". "A wy iz Polszy?" - pada w odpowiedzi. Potwierdzamy. Mundurowy się uśmiecha i głośno oznajmia "NASI!". Tego, jak miło mi się wtedy zrobiło nawet nie sposób opisać. Można sobie tylko próbować wyobrazić. Dziękujemy za gościnę i w towarzystwie pograniczników udajemy się do dowódcy. Potężnie zbudowany człowiek jest bardzo poważny. Nie żartuje, nie uśmiecha się, prosi o paszporty i bez wahania wypisuje nam potrzebne pozwolenie. Później będziemy o nie wielokrotnie pytani. Po około 30 minutach ruszamy w dalszą drogę. Chcemy dzisiaj dość pod przełęcz Atsunta (3430m.n.p.m.), której pokonanie będzie najtrudniejszym i kulminacyjnym momentem naszej wyprawy. Późnym popołudniem zbliżamy się do celu. Zanim jednak rozbijemy obozowisko musimy sforsować rwący, lodowaty potok, którego dno pełne jest ostrych jak brzytwa kamieni. O tym miejscu czytaliśmy na forach jeszcze przed wyjazdem, ostrzegali nas również ludzie spotkani po drodze. Miejsce, w którym należy się przeprawić oznaczone jest wydrapanym na kamieniu napisem... EXIT.

Jedno z najtrudniejszych miejsc na trasie - trasa prowadzi przez ten rwący strumień


Wygląda tak, jakby ktoś złośliwie wybrał najtrudniejszy odcinek rzeki, ale... nic bardziej mylnego! Ruszamy na rekonesans kilkadziesiąt metrów w górę strumienia i tyle samo w dół. Wnioski są miażdżące - ta spieniona kipiel wskazywana przez strzałkę, to chyba jedyne miejsce w ogóle możliwe do sforsowania. Zanim zdamy się na pastwę rwącego strumienia, robimy sobie chwilę przerwy. Po kilkunastu minutach ruszam jako pierwszy. Zdejmuję buty i zdecydowanym ruchem przerzucam je na druga stronę. Przede mną kilka metrów mętnej, spienionej, lodowatej wody. Wchodzę. Jej temperatura jest tak niska, że momentalnie zaczynają mnie boleć nogi. Stawiam ostrożnie kolejne kroki. Czuję pod nogami ostre kamienie. Wiem, że nie mogę sobie pozwolić na żaden niekontrolowany ruch. Nurt jest tak silny, że żeby mu się przeciwstawić pochylam się w jego stronę. Kolejne kilka kroków... Już minąłem połowę... Nagle czuję, że zaczynam tracić równowagę. Pierwsza myśl - aparat!. Odpinam od paska cały futerał i przerzucam na brzeg. Jeszcze chwila chwiania się i...stoję. Robię jeszcze dwa kroki i.... udało się! Jestem na drugim brzegu! Teraz kolega. Stracił równowagę, silny nurt zmusił go do zrobienia kilku niekontrolowanych ruchów. Na szczęście skończyło się na pokaleczonych stopach. Robi się późno. Pora szukać miejsca na biwak. Rozbijamy się na pochyłej polanie, a żeby dotrzeć do strumienia musimy zejść z kilkumetrowej, bardzo stromej skarpy. Mimo, że nie jest to nieodpowiednie miejsce na namiot, to okazuje się być jedynym możliwym... Kładziemy się spać, żeby następnego dnia ruszyć prosto w stronę przełęczy!

Coraz bliżej Atsunty, fot.: Adam Zegiel









Stare radzieckie mapy są na tyle mało precyzyjne, że nie mamy pewności, która przełęcz jest tą, której szukamy. Ale zaraz... wieczorem widzieliśmy psa pasterskiego! To znaczy, że w pobliżu musi być też pasterz! Kto nam lepiej wskaże właściwą drogę, niż człowiek, który w tych górach spędził większość swojego życia? Ścieżka powoli wspina się trawiastym zboczem. Podchodzimy do namiotu i witamy się  z wylegującym się przed nim człowiekiem. Mężczyzna nie jest zbyt rozmowny, ale pokazuje nam drogę i idzie z nami. Zdążył już wyprowadzić owce w górę, na pastwisko. Pilnuje ich pies, który, jeśli nie jest pilnowany przez swojego właściciela może być bardzo groźny. Po godzinie mijamy stado, przechodzimy obok podejrzliwie patrzącego na nas psa, żegnamy się z pasterzem i ruszamy mozolnie pod górę. Mozolnie, bo całe góry zbudowane są z luźno leżących łupków. Robimy jeden krok do przodu i jednocześnie osuwamy się ćwierć kroku do tyłu. To wyjątkowo irytujące, a w dodatku sprawia, że tracimy dużo sił.

W drodze na  Atsuntę, fot.: Adam Zegiel




Na przełęczy Atsunta, fot.: Adam Zegiel


Przed samą przełęczą trafiamy na przeszkodę - musimy jeszcze pokonać jęzor mokrego rozpuszczającego się śniegu! Jeden nieuważny krok i wylądujemy kilkaset metrów niżej prawdopodobnie w kałuży własnej krwi (biorąc pod uwagę jak ostre są kamienie). Idę pierwszy. Asekuracyjnie używam noża - wbijam go głęboko w śnieg żeby w razie czego mieć się czego łapać. W końcu docieramy na przełęcz. Tutaj kończy się Tuszetia, a zaczyna Chewsuretia.

Ośnieżone, skaliste szczyty, fot.: Adam Zegiel


 Krótka przerwa, czas na zdjęcia i, jako, że wieje niemiłosiernie, rozpoczynamy schodzenie. Nie wygląda to dobrze. Nachylenie z drugiej strony jest dużo większe i zalega znacznie więcej śniegu. Krok po kroku, z sercem na ramieniu, pokonujemy kolejne groźne miejsca. W pewnym momencie moim jedynym punktem zaczepienia jest 10 cm. buta wbite w pionową ścianę śniegu. Serce wali mi jak szalone, ale szczęśliwie przeprawiam się przez ostatni zalegający śnieg. Teraz będzie już "z górki". Dosłownie i w przenośni. Po mniej więcej godzinie, docieramy na rozległą trawiastą polanę i... spotykamy byka z "rodziną"! Czujemy niepokój. Na wszelki wypadek przewijam karimatę z czerwonej na żółtą stronę i dużym skosem, zbaczając ze ścieżki omijam zwierzęta. Kolega decyduje się iść dróżką, dość blisko byka. Ten obserwuje go i zaczyna w charakterystyczny sposób przebierać kopytem... Na szczęście na tym się kończy i zwierz nie decyduje się na atak. Kolejne kilometry to marsz rozległą trawiastą granią, przypominającą bieszczadzkie połoniny. Widoki są cudne - łagodne, porośnięte kwiatami stoki, niewielkie strumienie, idealne do uzupełniania zapasów wody i niewielka, wijąca się przed nami aż po horyzont, ścieżka  Co jakiś czas zerkamy za siebie i spoglądamy na chowającą się w cieniu, stromą przełęcz, którą niedawno pokonaliśmy. Robi piorunujące wrażenie!

Po drugiej stronie przełęczy, fot.: Adam Zegiel




Przełęcz już za nami..., fot.: Adam Zegiel


W pewnym momencie w dole, za wzniesieniem wyłania się... kilka pomarańczowych namiotów! Szok! Po kilku dniach obcowania tylko z mieszkańcami przydrożnych wiosek, pogranicznikami i pasterzami spotykamy turystów! Ruszamy się przywitać. Jak się okazuje, to spora grupa Duńczyków, która zamierza pokonać naszą trasę w przeciwnym kierunku. Niesamowicie miło spotkać w końcu kogoś kto dobrze mówi po angielsku i móc swobodnie porozmawiać. Ich przewodnik był w Gruzji już kilkanaście razy. Konsultujemy z nim nasze dalsze plany, a w między czasie zostajemy poczęstowani kawą... po kilku dniach picia niemal wyłącznie wody ze strumieni smakuje rewelacyjnie! Po mniej więcej godzinie dziękujemy za miłe przyjęcie i ruszamy dalej. Tego dnia chcemy jeszcze dojść do szutrowej drogi prowadzącej do Shatili - wioski, w której zamierzamy zakończyć naszą wędrówkę. Schodzimy stromym zboczem, słyszymy łoskot płynącego w dole potoku. Już niedaleko, jeszcze tylko trochę, ale... zaczyna robić się ciemno... Docieramy do pokonywanej czasem przez terenówki trasy i... okazuje się, że nie ma możliwości rozbicia namiotu! Kontynuujemy marsz przy świetle latarek, a ja w pewnym momencie zauważam daleko przed nami światełko. To musi oznaczać obecność ludzi! Decydujemy się dotrzeć do tego miejsca. Zajmuje nam to jeszcze dobrą godzinę. Światło pochodzi z malutkiej chatki, której gospodarze, jako jedyni, jeszcze nie spali. Witamy się i pytamy o możliwość rozstawienia namiotu. Porozumiewamy się na migi, bo ludzie ci nie znają nawet słowa po rosyjsku. Wskazują nam miejsce na obozowisko. Kolega bierze się za rozbijanie obozowiska, a ja idę za, może 10-cio letnim, synkiem gospodyni. Pokazuje mi skąd brać wodę pitną. Uśmiecham się, dziękuję, napełniam butelki i wracam do namiotu. Dookoła jest całkowicie ciemno, a my siadamy przed wejściem i przy świetle małej kuchenki gazowej jemy kolację - chleb i słony ser, które przynieśli nam życzliwi gospodarze. Dawno nic mi tak nie smakowało!

Shatili, fot.: Adam Zegiel


Ostatni dzień to kilka godzin marszu, mało ciekawą, szutrową drogą. Docieramy do Shatili. Stąd zamierzamy autostopem zjechać z gór do Mtschety - dawnej stolicy Gruzji. Mamy wyjątkowe szczęście, bo czekamy tylko godzinę. A z opowieści wiemy, że równie dobrze mogło to być 1,5 dnia, bo droga ta, do uczęszczanych nie należy. Jesteśmy szczęśliwi. Za nami blisko 50 kilometrów marszu! Podróż terenowym Mitsubishi trwa prawie 4h, a droga jest nie mniej emocjonująca niż ta do Omalo. Miłym zaskoczeniem jest, że wszyscy pasażerowie, lepiej lub gorzej mówią po angielsku. I w tak miłej atmosferze docieramy do wspomnianej Mtschety, gdzie zaczyna się kolejny etap naszej podróży po Gruzji...

piątek, 19 kwietnia 2013

Schronisko PTTK "Chatka Puchatka", czyli jak się gra w "barana"

Dochodzi godzina 22:00. Jesteśmy w "Chatce Puchatka", najwyżej położonym schronisku w Bieszczadach  (1232m.n.p.m.) na Połoninie Wetlińskiej. Karimaty już rozłożone, a my wraz z kilkunastoma innymi turystami właśnie owinęliśmy się śpiworami i powoli zasypiamy... W pewnym momencie słyszymy szepty: "jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć", a zamiast "siedem" - wrzask na całe schronisko - "BARAN!" Momentalnie z krainy sennych marzeń wróciliśmy do rzeczywistości. Okazuje się, że to grupa "turystów" (cudzysłów nieprzypadkowy) rozbudziła się i postanowiła zagrać w tę ambitną grę. Jako, że zaśnięcie okazuje się niemożliwe  to staramy się zrozumieć o co w niej chodzi... Zasady są proste, a głównym rekwizytem alkohol. Gracze (w dowolnej ilości) siadają wokół stołu i kolejno liczą. Cyfrę 7, każdą liczbę, która ją zawiera i każdą jej wielokrotność należy zastąpić głośnym okrzykiem "BARAN!". Osoba, która się pomyli pije karny kieliszek, ale zanim to nastąpi pozostali... śpiewają. A słowa piosenki brzmią tak: "Janek, Janek (zamiast "Janka" należy wstawić imię osoby, która się pomyliła), jak nam Ciebie żal. Ty żulu, ty żulu jak nam ciebie żal. Ty żulu jak nam ciebie żal. Hej!". Z naciskiem na "HEJ!" A działo się to wszystko po godzinie 22:00, a jeden z zacnych graczy był łaskaw stwierdzić, że przecież i tak "nikt tu nie wezwie policji"...:)

Chatka Puchatka, fot: Paweł Marynowski, Wikimedia Commons, CC BY-SA 3.0


Nasze "puchatkowe" perypetie zaczęły się jednak dużo wcześniej. Docieramy na miejsce. Wchodzimy do środka. Wita nas... smród. Zapewne duży udział w nim mają duże kubły na śmieci stojące w świetlicy i zarazem sypialni. Tak, tak - mowa o takich kubłach, które zazwyczaj stoją z daleka od domu w altance śmietnikowej. Podłoga wygląda tak, jakby od nowości mopa ani ścierki nie widziała. Oczywiście w tej części schroniska, w której w ogóle jest - w jadalni mamy tylko klepisko, którego poziom sukcesywnie się podwyższa. Tempo przyrostu kolejnych warstw jest wprost proporcjonalne do ilości resztek obiadu, które spadną i zostaną ubite:) Nic to. Nie zrażeni ruszamy do recepcji i od razu rzuca nam się w oczy duża kartka - "Schronisko bez wody, bez prądu, o lodówkę nie pytaj" (nawet byśmy nie śmieli...). Miejsca są tylko na podłodze. Chcemy się dowiedzieć, czy w takiej sytuacji też musimy się meldować. "Ja Wam nic nie będę mówić, bo tu wszystko jest napisane!" - taką odpowiedź dostajemy od, jak widać, przemiłej starszej pani, która jednocześnie wskazuje na zadrukowane drobnym maczkiem dwie, przyklejone do ściany kartki. Zostajemy jednocześnie uświadomieni, że "jeśli coś nam się nie podoba to możemy iść dalej" - jestem absolutnie pewny, że ta przesympatyczna pani przeszła profesjonalny kurs z zakresu budowania pozytywnych relacji z klientem:)

Chatka Puchatka, fot: Red81, Wikimedia Commons, CC BY-SA 3.0


W końcu przychodzi ten moment, w którym należy poszukać ustronnego miejsca. Są drogowskazy! "WC za granią" widnieje na kartce formatu A4. Ruszam za grań. Po pokonaniu kilkudziesięciu metrów moim oczom ukazuje się wiata zbudowana z czegoś podobnego do dykty. Szczegóły moich zmagań z tym przybytkiem może lepiej pominę - wystarczy powiedzieć, że przy nim ToiToi'e to szczyt higieny i luksusu. Ale myślę, że  śmiało można by tam zorganizować jakiś teleturniej. Na przykład - "Wszystkie zapachy świata";)

Z wielką ulgą następnego dnia rano, ze smakiem zjedliśmy śniadanie, opuściliśmy "Chatkę Puchatka" i ruszyliśmy w stronę Połoniny Caryńskiej. BARAN!

wtorek, 16 kwietnia 2013

Tadż Mahal, czyli ile można zrobić z miłości do kobiety...

Budowle "wykonywano z niesłychaną pracowitością, (...) złota i srebra używano jakoby to był zwykły metal, a marmuru, jak pospolitego kamienia". Tak mówił w 1632 r., Peter Mundy, angielski podróżnik, o powstającym dopiero Tadż Mahal - imponującemu mauzoleum, które Szachdżachan, władca imperium, zbudował jako dowód wielkiej miłości do swojej zmarłej przedwcześnie żony.

Tadż Mahal, fot.: Vitor D'Agnoluzzo, Flickr, CC BY 2.0


Jest XVII w. Na terenie dzisiejszych Indii kwitnie imperium rządzone przez Szachdżachana I - władcę z dynastii Wielkich Mongołów, spokrewnionego z takimi postaciami jak Tamerlan, czy Dżyngis-chan. Nie o historii jednak tym razem, ale o wielkiej miłości jaka połączyła Szachdżachana z jego żoną, Mumtaz Mahal. Jedna z legend głosi, że władca po raz pierwszy spotkał ukochaną na bazarze, gdzie sprzedawała  różnorodne świecidełka i ozdoby. Miało się to dziać w trakcie muzułmańskich obchodów Nowego Roku, w trakcie których panny z dworu przemieniały się w sprzedawczynie, a ich klientkami były inne szlachetnie urodzone kobiety. Ile w tej historii jest prawdy, nie wiadomo. Faktem jest natomiast, że 30 kwietnia 1612 odbyła się ceremonia ślubna królewskiej, młodej pary. Świeżo upieczona królowa, imieniem Arjumand Banu, otrzymała nowe imię - Mumtaz Mahal, co oznacza "Pierwsza Wybranka z Pałacu".

Tadż Mahal, fot.: Man Bartlett, Flickr, CC BY 2.0


Szachdżachan i Mumtaz tworzyli niezwykłą, szaleńczo w sobie zakochaną parę. Władca żonę szanował i był z niej dumny. Była jego partnerką i powierniczą, z którą rozmawiał o wszystkim i u której szukał porady. Kiedy przychodził czas wyprawy wojennej, Mumtaz chciała, aby mąż zabierał ją ze sobą. Podczas jednej z nich, około 1000 km. od Agry, stolicy imperium, w której znajduje się Tadż Mahal, królowa urodziła 14. dziecko. Niestety wydawszy na świat potomka, zmarła z wycieńczenia. 

Po śmierci ukochanej żony, król pogrążył się w żalu na blisko dwa lata. Odmawiał publicznych wystąpień, nie chciał nosić królewskich szat. Nie jadał wykwintnych kolacji. Niemal natychmiast po śmierci Mumtaz, Szachdżachan rozpoczął budowę jej mauzoleum. Pozwoliło mu to chociaż trochę ukoić ból. Tadż Mahal powstawał przez 22 lata (1632-1654), a pracowało przy nim ponad 20 000 robotników. Biały marmur, z którego jest zbudowany przywożono z odległego o 200 km Jodhpuru. Kamienie szlachetne używane do dekoracji w niemałych ilościach również transportowano z bardzo odległych miejsc: szafirowy lapis lazuli pochodzi z Cejlonu, ciemnozielony malachit z Rosji, a błękitny turkus z Tybetu. Przyjęło się powiedzenie, że Mongołowie budowali jak giganci, a wykańczali jak jubilerzy - każdy z tysięcy misternych kwiatów zdobiących grobowiec królowej wykonano z blisko 60 różnych kamieni szlachetnych.

Tadż Mahal, fot.: Gerard McGovern, Flickr, CC BY 2.0
Po ukończeniu tego niezwykłego dzieła, ciało królowej Mumtaz Mahal złożono w jego wnętrzu. Później obok swojej ukochanej żony pochowany został również król Szachdżachan. Oboje spoczywają tam do dziś...

czwartek, 11 kwietnia 2013

Jezioro Aralskie - drugi Czarnobyl

Jezioro Aralskie, nazywane czasem morzem, jest słonym zbiornikiem leżącym na granicy Kazachstanu i Uzbekistanu. Jest też miejscem jednej z największych katastrof ekologicznych, którą spowodowała tylko i wyłącznie głupota i gigantomania człowieka. A konkretnie dawnych władz sowieckich...

Wyschnięte jezioro Aralskie, fot: Martijn Munneke, Flickr, CC BY 2.0


W latach 60. Moskwa podjęła decyzję o nawodnieniu pustyni Kara-kum, okalającej jezioro od wschodu. Suche i niegościnne do tej pory tereny miały stać się olbrzymią plantacją bawełny, o powierzchni liczonej w dziesiątkach milionów hektarów. W tym celu rozpoczęto budowę kanału nawadniającego o długości blisko 1300 km, który zasilano wodami z wielkich rzek Amu-daria i Syr-daria. Odbierano im nawet do 70% przepływającej wody, całkowicie ignorując fakt, że są one jedynym źródłem zasilania jeziora Aralskiego. Nie wzięto również pod uwagę, jak ważnym elementem miejscowej gospodarki, było rybołówstwo, którym trudniły się tysiące ludzi - dzisiaj można zobaczyć porzucone, rdzewiejące kutry rybackie, znajdujące się niejednokrotnie ponad 100 km. od obecnego brzegu jeziora. Od 1960 r. powierzchnia jeziora zmniejszyła się ponad 4-krotnie (tym samym wśród największych jezior na świecie, spadło z miejsca 4-ego na 16), a zasolenie kilkukrotnie wzrosło, przyczyniając się do wyginięcia większości ryb.

Powierzchnia jeziora Aralskiego w 1989 r. i 2009 r., fot: NASA


Ogromne połacie wydartych pustyni pól uprawnych w całości obsadzono bawełną. Każda monokultura bardzo szybko zuboża glebę więc konieczne stało się używanie coraz większej ilości sztucznych, często toksycznych nawozów. Te z kolei, z wodami gruntowymi, spływały do Aralu powodując wzrost stopnia jego zanieczyszczenia. Wysychanie jeziora spowodowało osadzanie się trujących substancji na dnie. Obecnie kilkadziesiąt tysięcy kilometrów kwadratowych odsłoniętego dna dawnego jeziora Aralskiego, tworzy pustynię Aral-kum. Gigantyczna ilość chemikaliów z okolicznych plantacji, które obecnie mają postać lotnego pyłu, czyni ją najbardziej toksyczną pustynię świata. Charakterystyczne dla tego regionu silne wiatry przenoszą je setki kilometrów wgłąb lądu, co z kolei powoduje lawinowy wzrost zachorowań na raka i choroby układu oddechowego. Pojawiają się głosy, że to co stało się z ekosystemem Aralu, było "zbrodnią przeciwko ludzkości".

Burza pyłowa na jeziorze Aralskim, fot: NASA


Niestety to nie koniec złych wiadomości. Znajdująca się na jeziorze wyspa Odrodzenia, od 1948 r. kryła radzieckie laboratoria pracujące nad bronią biologiczną na bazie cholery i wąglika. Wraz ze zmianą ustroju, zdecydowano się zamknąć ten ośrodek, jednak zabrakło funduszy na neutralizację znajdujących się tam, śmiercionośnych drobnoustrojów. Wysychanie jeziora Aralskiego sprawiło, że wyspa zmieniła się w półwysep i tym samym zyskała połączenie ze stałym lądem. Umożliwiło to swobodne przemieszczanie się zwierząt i tym samym roznoszonych przez nie zarazków... W 2002 r. amerykański biochemik przewodniczył ekspedycji, która zneutralizowała do 200 ton zabójczego wąglika, ale zagrożenia całkowicie nie udało się wyeliminować.

Wyschnięte jezioro Aralskie, fot: Martijn Munneke, Flickr, CC BY 2.0
Na koniec jeden optymistyczny akcent. W 2003 r. podjęto ambitny projekt ratowania północnej części wysychającego jeziora. W 2005 r. ukończono budowę tamy Kokarał, która zapobiega spływaniu wody z Jeziora Północnoaralskiego (taką nazwę nadano północnemu basenowi Aralu) do basenu południowego. Rozwiązanie okazało się skuteczne - obecnie obserwuje się wzrost poziomu wody, spadek zasolenia i rozwój populacji ryb. Niestety, w najbliższej przyszłości, nie planuje się działań mających na celu przywrócenie całego jeziora Aralskiego naturze. Prawdopodobnie byłoby to możliwe, ale bardzo kosztowne... 

wtorek, 9 kwietnia 2013

Wybrzeże Szkieletów - owiane złą sławą, niegościnne pustkowie...

Gęste mgły, silne prądy morskie, liczne płycizny, olbrzymie fale i... setki wraków. Jedne od lat tkwią na mieliźnie i poddają się stopniowo niszczycielskiemu działaniu słonej, morskiej wody, inne rdzewieją przykryte piaskami Pustyni Namib. Upiornego krajobrazu dopełniają rozrzucone wokół, liczne kości - niektóre z nich to szczątki marynarzy...

Wybrzeże Szkieletów, Fot: Flavia, Flickr, CC BY 2.0


To właśnie Wybrzeże Szkieletów - północna część, położonej w Namibii, Pustyni Namib, czyli najstarszej pustyni świata, liczącej sobie około 55 milionów lat. W 1971 r. utworzono tu Skeleton Coast National Park, którego celem jest ochrona tego unikalnego ekosystemu. Z uwagi na jego delikatność, dla masowej turystyki udostępniono jedynie jego południową część - północną można eksplorować jedynie w małych grupach, po uprzednim uzyskaniu pozwolenia w Windhoek, stolicy Namibii.

Wybrzeże Szkieletów, Fot: Salymfayad, Flickr, CC BY-SA 2.0


Jedne z najbardziej dramatycznych wydarzeń rozegrały się tu w 1942 r. kiedy na mieliźnie osiadł statek "Dunedin Star". Na nadawany przez załogę sygnał SOS odpowiedziały trzy przepływające niedaleko jednostki. Jednak z uwagi na silny sztorm tylko jedna z nich podjęła próbę ratowania rozbitków. I sama również osiadła na mieliźnie, około 300 m. od brzegu. Po dwóch tygodniach nieszczęśników próbował ratować samolot wojskowy. Pilot wylądował na plaży, ale... maszyna zakopała się w piasku podczas próby startu. Czarna seria zakończyła się dopiero po czterech tygodniach, kiedy to, do pozostałych przy życiu ludzi, droga lądową dotarły pojazdy terenowe.

Wybrzeże Szkieletów, Fot: Maurits Vermeulen, Flickr, CC BY-SA 2.0


Ale dlaczego właśnie tutaj dochodziło do tak licznych katastrof? Zimny prąd Benguelski, płynący z okolic Antarktydy na północ, w zderzeniu z ciepłym, tropikalnym wiatrem powoduje bardzo gęste mgły. Jeśli do tego dodamy wysokie fale, silne prądy i liczne mielizny wszystko staje się jasne... To co dla jednych jest przekleństwem, dla innych jest życiodajnym darem natury - pewien gatunek chrząszcza rozkłada skrzydła i czeka aż osadzi się na nich woda, która spływa wprost do jego otworu gębowego!

Innym organizmem, który w imponujący sposób przystosował się do surowego, pustynnego klimatu, jest welwiczja. Roślina, której nazwa pochodzi od nazwiska niemieckiego botanika, Friedricha Welwitscha, a która jest jedną z najstarszy roślin na Ziemi. Jej początki sięgają między 135, a 205 milionów lat temu! Posiada ona ogromne liście o długości dochodzącej do kilku metrów, które nigdy nie odpadają. Są jedynie strzępione przez pustynne wiatry i odrastają w tempie 10-20 cm. rocznie.

Welwiczja, fot: Frank Vassen, Flickr, CC BY 2.0


Jeśli opuścimy Wybrzeże Szkieletów i skierujemy się wzdłuż brzegu Atlantyku na południe, dotrzemy do miejsca, w którym... Niemcy po raz pierwszy w historii dopuściły się ludobójstwa! Wszystko zaczęło się w 1883 r. kiedy na te tereny przybył Adolf Franz Lüderitz. Wykupił on od wodza miejscowego plemienia fragment ziemi i założył miasto nazwane jego nazwiskiem. Niedługo potem zwrócił się do kanclerza Niemiec Otto von Bismarcka o objecie tego terytorium protektoratem. Bismark jego prośbę spełnił. Następnie zaczął się proces stopniowego wywłaszczania, zamieszkującego te tereny, plemienia Herero. Biali kolonizatorzy zachęcali ich do kupowania przedmiotów przywiezionych z Europy, a zupełnie nieznanych w Afryce. Kiedy tubylcy nie mieli czym zapłacić, oferowano im "kredyty", które w przyszłości będą mogły być spłacone przez oddanie kawałka ziemi. W 1904 r. lud Herero się ocknął. Doszło do powstania. Na początku rebelianci odnosili sukcesy - udało im się opanować znaczną część terenów podlegających Niemcom. Sytuacja odwróciła się, kiedy do stłumienia buntu wysłano pruskie wojska. Uzbrojeni w dzidy tubylcy  nie mieli szans w starciu z zabójczymi karabinami maszynowymi. Niemiecki generał stosował politykę "spalonej ziemi" - oprócz powstańców zginęło wielu ludzi, którzy z rebelią nie mieli nic wspólnego. Śmierć poniosło około 60 000 ludzi z dzielnego plemienia Herero...   

czwartek, 4 kwietnia 2013

"Tańczące fontanny" w Dubaju

Do tego, że w Dubaju wszystko jest "naj" wszyscy zdążyliśmy się już chyba przyzwyczaić. Największe, najdroższe, najnowocześniejsze, najwspanialsze...i tak do znudzenia;) Brakuje mi jednak słów żeby opisać słynna fontannę Burj. Niesamowita? To za mało... Imponująca? To w dalszym ciągu nie oddaje jej niezwykłości... Z resztą zobaczcie sami!


Fontanna ta ma aż 275 m. długości i potrafi wyrzucić wodę na wysokość aż 150 m.! W jednym momencie, w powietrzu może się znaleźć do 83 000 litrów wody! Do podświetlenia użyto najnowocześniejszych lamp, których światło jest widoczne z odległości 20 km., jak również... z kosmosu! To czyni Dubaj najjaśniejszym punktem na półwyspie Arabskim.

"Tańcząca fontanna" w Dubaju jest największą tego typu atrakcja na świecie. Dlaczego "tańcząca"? Strumienie wody są wyrzucane z ruchomych dysz oraz podświetlane przez reflektory zapalające się w odpowiedniej sekwencji. Całość jest zintegrowana z wybranymi utworami muzyki arabskiej, klasycznej i popularnej, do których fontanna "tańczy".

A teraz niespodzianka:) Pierwszy utwór, "Baba yetu", to śpiewany w języku suahili tekst... modlitwy Ojcze Nasz! Chrześcijańska modlitwa, grana publicznie w państwie muzułmańskim!

wtorek, 2 kwietnia 2013

Brunei - kraj, w którym nie ma podatków!

Państwo, w którym nie trzeba płacić żadnych podatków? Ani VAT-u, ani podatku dochodowego? Utopia? Nie! To Brunei! A właściwie Brunei Darussalam, bo tak brzmi pełna nazwa tego malutkiego, azjatyckiego państwa, co w tłumaczeniu oznacza Brunei Kraj Pokoju.

Fot: CuLeX, Flickr, CC BY 2.0


To nieduże państwo leży na wyspie Borneo, w jej północnej części. Graniczy tylko z Malezją, której terytorium... dzieli Brunei na dwie części. Całe ma powierzchnię liczącą ledwie 5765 km2. Jego początki sięgają XIII w. Dwa stulecia później, kiedy władza sułtana Brunei rozciągała się na całą Borneo, na wyspę dotarli Europejczycy - członkowie wyprawy Ferdynanda Magellana. Od tego momentu przez kolejne stulecie Brunei będzie przedmiotem walk o wpływy światowych mocarstw. Najsilniej swoją władzę umocnili jednak Anglicy - do tego stopnia, że w XIX w. sułtanat Brunei stał się protektoratem brytyjskim .Niepodległość uzyskuje dopiero w 1984 r. 

Brunei to kraj muzułmański, a na straży wartości uznawanych przez islam stoi konstytucja. Ciekawostką jest, że panującym ustrojem jest... monarchia absolutna! Sprawujący władzę sułtan Hassanal Bolkiah (jego pełny ,oficjalny tytuł brzmi: Kebawah Duli Yang Maha Mulia Paduka Seri Baginda Sultan Haji Hassanal Bolkiah Mu'izzaddin Waddaulah ibni Al-Marhum Sultan Haji Omar 'Ali Saifuddien Sa'adul Khairi Waddien, Sultan dan Yang Di-Pertuan Negara Brunei Darussalam.) jest jednocześnie szefem rządu, ministrem finansów i ministrem obrony narodowej. Władca jest nieomylny, a jego decyzje są zawsze słuszne! Sułtan zdecydowanie nie należy do ludzi biednych - jego osobisty majątek jest szacowany na ok. 40 mld. USD!

Fot: Jim Trodel, Flickr, CC BY-SA 2.0


Brunei Darussalam to państwo... wolne od podatków! Jego mieszkańcy nie płacą żadnych danin, a jednocześnie otrzymują bardzo duże wsparcie od państwa. Wydatki są pokrywane z dochodów ze sprzedaży ropy naftowej i... majątku osobistego sułtana. Nietrudno się domyślić, że jest to jedno z najbogatszych i najlepiej rozwiniętych państw świata.

Stolicą jest miasto Bandar Seri Begawan zamieszkiwane przez około 150 000 mieszkańców. A jego centralny punkt stanowi (oczywiście nie może być inaczej) imponujący, niezwykle okazały meczet, wzniesiony z białego marmuru, ku czci ojca panującego obecnie sułtana. Oprócz meczetu, Bandar Seri Begawan może pochwalić się jeszcze jedną niesamowitą atrakcją turystyczną - nie bez przyczyny nazywane jest Wenecją Wschodu. Kampong Ayer to zabytkowa dzielnica zamieszkiwana przez blisko 30 000 ludzi. Wszystkie budynki stoją na palach, które unoszą je nad wodę. Dzielnica ta ma swoje szkoły, szpitale, posterunki policji - wszystko zawieszone nad wodą. Chodniki z kolei zostały zastąpione przez ciągnące się w nieskończoność, kilometry kładek!

Fot: e_chaya, Flickr, CC BY 2.0


O Brunei można by powiedzieć jeszcze wiele, ale i tak największe wrażenie robi brak podatków. Przyznajcie się - aż się uśmiechnęliście na samą myśl, prawda?;)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...